Blog 7 minuty czytania

Dlaczego trudno jest żyć bez spotkań autorskich

Przyznam, że od zarania, od kiedy tylko zacząłem pisać towarzyszyło mi dziwne uczucie. Początkowo nie potrafiłem go nazwać. Ale później, wraz z upływem lat, powoli myśli zaczęły układać się w słowa. A właściwie w tylko jedno słowo, które brzmi: ZAZDROŚĆ! 

Zazdroszczę muzykom emocjonalnych związków z ludźmi, którzy lubią ich muzykę. Taki rockman na przykład, przeżywa męki tworzenia jak każdy, szarpią nim wątpliwości, walczy z wypaleniem i brakiem pewności, gubi się na autorskich rozdrożach, nie wie jak pomysł przekuć na efekt końcowy, ale… powstaje utwór. I od razu bez mała może podzielić się nim ze słuchaczami. Wychodzi na scenę, zaczyna grać, napięcie sięga zenitu, ale już po chwili z ciemności dobiegają go gwizdy albo aplauz. Można to nazwać spełnieniem, ba, orgazmem nawet, a na pewno wyładowaniem twórczych frustracji. 

A co ma zrobić pisarz? Kończy książkę, potem redakcja, potem cisza, ktoś nad nią pracuje, potem ktoś z wydawnictwie informuje o dacie premiery… I? I co? 

Tu trzeba sobie wyobrazić przedziały czasowy. Zakładam pisarza profesjonalistę, czyli takiego, który żyje z pisania i nie musi dodatkowo szukać wydawnictwa. A wygląda to tak:

– autor kończy książkę

– mija pół roku i następuje premiera (nie dzieje się nic co rozładowywałoby napięcie) 

– mija następne pół roku (do dziewięciu miesięcy) i twórca dowiaduje się jak mu poszło. Od księgowej. 

Mija więc ponad rok od chwili zakończenia pracy. Pisarz jest już mentalnie w połowie, albo nawet na końcu kolejnej książki. Targają nim już inne nerwy, szarpią zupełnie nowe wątpliwości, znajduje się w diametralnie różnej rzeczywistości. A księgowa pisemnie (bo nawet nie ustnie) informuje go o sukcesie (albo porażce). Fajne? 

A gdzie rozładowanie emocji?! 

Ciekawe byłoby następujące rozwiązanie. Tuż po napisaniu książki, wydawnictwo rozsyła ją do czytelników. Następuje pierwsze spotkanie autorskie. Pełna sala w jakiejś bibliotece, prowadzący krzyczy:

– A! 

Czytelnicy odpowiadają wrzaskiem:

– Aaaaaaaaaa! 

Prowadzący:

– Cha! 

Sala:

– Chaaaaaaaaa! 

– Ja! 

– Jaaaaaaaaaaa! 

– I nareszcie:

– Achaja! 

– Achajaaaaaaaaaaaaaaa!!! 

Wpadam na scenę i z rozpędu skaczę między czytelników. Chwytają mnie w locie, razem pijemy, jaramy zioło, prowadzący skanduje: „Virion! Virion! Virion!”, następuje ogólne wycie. Wracam na scenę gdzie pośród gwizdów niszczę wszystkie mikrofony, rozwalam meble, walę egzemplarzami autorskimi we wzmacniacze, by na końcu wyrzygać się na podłogę… 

No dobra, przegiąłem. Ale przyznacie, że jako wyładowanie emocji byłoby to cool. 

Zazdroszczę muzykom… 

Czy zdarzają się więc emocjonalne spotkania z czytelnikami? Owszem. Ale to odczucia zupełnie innego rzędu. 

Jedno z lepszych spotkań ostatnio, miało miejsce w bibliotece w Wejherowie. Zaczęło się od tego, że po wstępie jeden z czytelników wstał, gestem dłoni powstrzymał prowadzącego i zapytał:

– Przepraszam, a ile czasu mamy do dyspozycji? 

No chyba chciał mnie obrazić. Ale nie dałem się sprowokować tylko odparłem:

– Jak zwykle działam jak dobra restauracja. Siedzimy do ostatniego klienta. 

– OK. Świetnie. 

Słysząc to kilku czytelników zaczęło rozkładać na kolanach swoje notatki, a potem otworzyło krzyżowy ogień pytań. Spotkanie trwało prawie trzy godziny. A wspominam je jako nieprawdopodobną przygodę. 

Innym razem wchodzę sobie do budynku biblioteki w Tczewie, wita mnie pani dyrektor i od razu przedstawia jakiemuś poważnie wyglądającemu mężczyźnie w garniturze. 

– To prezydent naszego miasta – słyszę podczas prezentacji. 

Łał! Nigdy jeszcze nie witał mnie prezydent. Zaszczyt, no i radość, że najwyżej postawiona osoba w mieście czyta moje książki. A tu słyszę jeszcze:

– Pan prezydent będzie prowadził spotkanie z panem! 

No i w tym momencie poczułem się jak uczestnik co najmniej konferencji w Poczdamie. Zrozumiałem, że to już nie będzie zwykłe spotkanie. Ono będzie oficjalne! 

Oczywiście nie wszystkie spotkania są takie fajne. Zdarzają się prowadzący, którzy sami znają odpowiedzi na wszelkie pytania, które zadają. Autor po prostu nie jest dopuszczany do głosu, bo i po co. A jak się dorwie choć na chwilę to jest uciszany, bo przecież on nie wie jaka jest właściwa odpowiedź, której zamierzał udzielić sam sobie prowadzący. Na szczęście radzę sobie w takich przypadkach i to bynajmniej bez użycia przemocy fizycznej. 

Czasami trafiają się tez prowadzący upierdliwi lub monotematyczni. I ja im nie pasuję po prostu do koncepcji spotkania, którą opracowali sobie w domu. Najlepiej gdybym się nie odzywał, albo odpowiadał dziesięć razy inaczej na to samo, ponawiane uporczywie pytanie. 

Są też szczególanci. Drążenie tego samego, nieistotnego i nudnego tematu może nie mieć końca. Ale są też profesjonaliści, którzy potrafią poprowadzić tak, że człowiek (i czytelnicy) ma wrażenie, że nareszcie spotkał człowieka, który rozumie wszystkie jego książki. A potem się dowiaduję, że prowadzący nie czytał żadnej, ale jest zawodowcem i potrafi dowiedzieć się o wszystkim od samego autora. 

W przytłaczającej większości są to fajne historie. Jak na przykład ta z Ełku. Pani dyrektor biblioteki sama poprowadziła spotkanie, stworzyła niepowtarzalną, ekscytującą atmosferę no i potrafiła przełamać ten moment, który następuje po słowach „ja już wyczerpałam swoje tematy, proszę o pytania z sali”. Tym razem ciszy nie było, rozgrzani goście nie chcieli skończyć. 

Po spotkaniu pani dyrektor zaprosiła nas na kolację. Wybrałem tatara ponieważ nie byłem zbyt głodny i wtedy usłyszałem:

– A wie pan, ja jestem weganką. Nie jem mięsa od bardzo wielu lat. Ale dzisiaj tak sympatycznie się rozmawiało, że dla towarzystwa ja również zamówię wyjątkowo tatara. 

Łał! I takie sympatyczne drobiazgi sprawiają, ze człowiek panięta później miasto i samo spotkanie bardzo długo. 

No ale rozwodzę się nad szczegółami, a nie powiedziałem jeszcze dlaczego tak naprawdę uzależniłem się od spotkań autorskich. 

A odpowiedź jest bardzo prosta: lubię spotykać się z autorami swoich powieści. 

No zaraz! To ja ich nie piszę? 

Ależ piszę, ale spróbujmy odróżnić pisarza od autora. 

Jak dotąd nigdy nie tworzyłem książki w ten sposób by wiedzieć jak ona się skończy. Piszę sobie i rzecz „sama się dzieje”. To bohaterowie i wydarzenia kierują akcją. Ja je tylko spisuję. A tu nagle pojawiają się inni autorzy. I to liczni. I w dodatku mający bardzo sprecyzowane podejście do zakończenia. 

Pamiętam jak po jednym ze spotkań podeszła do mnie jakaś kobieta i zażądała ostrym głosem:

– Proszę pana! Proszę nie zabijać księcia Osiatyńskiego! 

Opuściłem oczy nie mając pojęcia jak się zachować. Jakby to powiedzieć?

– Proszę pani… – brnę z dużym trudem – ale… Osiatyński już nie żyje. No umarł po prostu bo za dużo czasu upłynęło…

– Jak to umarł? Opisał pan to?

– Nie – uśmiecham się. –  Niemniej on już nie żyje. 

– Och, to nieistotna przeszkoda. Proszę natychmiast coś z tym zrobić! 

No cóż. Generalnie spełniam życzenia czytelników jeśli tylko mogę. 

No i stąd w zakończeniu „Pomnika cesarzowej Achai” pojawia się Osiatyński. Żywy! 

Co do samego Pomnika to często słyszę pytanie: a czemu on taki długi? Dlaczego aż pięć tomów? 

Drodzy Czytelnicy… A sami jesteście sobie winni! 

To było gdzieś w okolicach drugiego tomu Pomnika. Siedzę sobie pewnego razu po spotkaniu i podpisuję książki, aż tu pojawia się młody człowiek i mówi:

– Fajne! A najbardziej podobała mi się zapowiedź tego, że członkowie Zakonu też przeszli przez Góry Pierścienia i znaleźli się w Polsce. Ciekawe co z tego wyniknie. 

Zaraz – żachnąłem się momentalnie. Ja niczego takiego nie napisałem. No z całą, całkowitą pewnością. Ale sekundę… przecież to jest naturalna rzecz. My chcieliśmy pokonać góry od naszej strony, no to siłą rzeczy oni musieli podjąć próby ze swojej strony. No ale skoro my  nie daliśmy rady, to oni tym bardziej. Hm… Niekoniecznie. Przecież oni mają czarowników. No i tak pojawił się tom  czwarty. 

A po innym spotkaniu podeszła kobieta, która przedstawiła się jako historyk. Powiedziała, że odkrywa w moich książkach różne odniesienia do zdarzeń, które miały naprawdę miejsce. I zapytała, które z wydarzeń historycznych najbardziej mną wstrząsnęło w młodości. 

– Ewakuacja Sajgonu – odparłem bez wahania. 

– O? I opisze pan to gdzieś? To znaczy swoje impresje na ten temat? 

Wtedy nie wiedziałem co odpowiedzieć. Ale temat przecież świetny. No i tak od słowa do słowa, od idei do idei pojawił się tom piąty. A tak nawiasem mówiąc czy ewakuacja Tor Avahen czegoś wam nie przypomina? 🙂 

Ostatnio na spotkaniu w Opolu pojawiło się żądanie, żebym napisał powieść steampunkową „Wojny zegarów”. Jeszcze nie mam zielonego pojęcia o czym miałaby być ta powieść. Jeszcze. 

Ale nie tylko o pomysłach chciałbym tu opowiedzieć. Na każdym spotkaniu dowiaduję się także o reakcjach czytelników, o ich przemyśleniach i o tym, często, co u nich zaszło po przeczytaniu konkretnych opowieści. Ponieważ niejednokrotnie są to bardzo prywatne sprawy, posłużę się tu oficjalną historią opisaną w tygodniu Wprost (nr 15/2015) w artykule „Polak idzie na wojnę”, autorstwa Agaty Jankowskiej. Cyt.:

Chcemy nauczyć się strzelać, szukamy przygody – mówią młodzi Polacy, którzy wstępują w szeregi organizacji paramilitarnych. – Ale kiedy trzeba będzie bronić kraju, będziemy gotowi – dodają.

Beata Noskowicz ma 27 lat, 183 cm wzrostu i waży 65 kg. W siedleckim stowarzyszeniu SJS Strzelec zdobyła stopień starszego sierżanta. Ma też szafę pełną mundurów (i tylko dwie sukienki), tytuł magistra pedagogiki i tatuaż z Pegazem na prawym ramieniu. Mitologiczny Pegaz to motyw z powieści fantasy, bo Beata najchętniej czyta właśnie takie. Utożsamia się z bohaterką książki Andrzeja Ziemiańskiego. Z księżniczką, która trafiła do kobiecej armii. I stanęła na jej czele. 

Nie to, żebym życzył komukolwiek wojny. To tylko przykład korelacji pomiędzy literaturą i życiem. 🙂 

 

 

PS. Virion jeszcze przed sklejeniem. Zawsze zastanawiałem się co będzie jak ktoś pomyli kartki…

Kontakt do agenta

Wszystkie zapytania ofertowe lub związane z promocją proszę kierować na adres:

ziemianski.az@gmail.com