Blog 3 minuty czytania
Targi londyńskie różnią się od tych warszawskich dwiema rzeczami. Po pierwsze są w Londynie, a po drugie są o wiele mniejsze. Tak, tak. Jedne z najważniejszych targów na świecie są ewidentnie mniejsze od krajowych. No ale powód jasny staje się dopiero wewnątrz. Od razu widać, że nie są to targi dla publiczności. Nie ma tłumów przeglądających kolejno co jest na stoiskach, wystawionych książek jest mało, nikt niczego nie bierze do ręki, nie ekscytuje się, nie podziwia. Te targi służą głównie do załatwiania spraw. Dlatego też na stoiskach praca wre, ciągle prowadzone są rozmowy (oprócz stoiska polskiego gdzie się siedzi i patrzy przed siebie).
Dodatkową atrakcją jest owiana tajemnicą i niedostępna łatwo, ogromna sala gdzie w boksach różnej wielkości siedzą agenci literaccy. Tam nie można wejść bez zaproszenia, stoją ochroniarze i nie wpuszczają nikogo! Ha, ha, ha… Nikogo oprócz Polaków. Nasza ekipa nie bacząc na piętrzące się przeszkody po prostu weszła sobie do środka (i to nie stosując ani przemocy, ani jakichś perfidnych forteli – ot tak po prostu), załatwiła swoje sprawy i wyszła.
Kolejną, rzucającą się w oczy rzeczą jest organizacja całej imprezy. Szczególnie obecność ludzi, którzy nie mają żadnych konkretnych zadań poza tym, że „mają mieć pieczę nad wszystkim”). Robi naprawdę duże wrażenie pan, który wyłuskał nas z bardzo niewielkiej kolejki mówiąc, że nie ma sensu tu stać, przecież mamy już identyfikatory wydrukowane u siebie w domu. No właśnie. Wszystko tam jest nastawione na to, żeby nie marnować naszego czasu. Wszystko przygotowane i ustalone z góry. Każda informacja dostarczona wcześniej do domu, z wyprzedzeniem, z wprowadzeniem do systemu informatycznego, żeby wszystko wiedzieć z dużo wcześniej, jeszcze w Polsce. Tam na miejscu nic nie powinno nam zaprzątać głowy. Miejsce bowiem służy wyłącznie do robienia interesów, a nie zastanawiania się nad czymkolwiek przyziemnym. I w tej dziedzinie niestety gospodarze wykazali się dużą klasą.
I właściwie tyle o targach. Zetknięcie się z dość różnym od naszego sposobem myślenia o książkach, autorach i literaturze było bardzo ciekawym doświadczeniem, ale nie podejmuję się tego w krótkich słowach opisać. To temat raczej na monografię porównawczą.
Wiem, że moje spojrzenie nie jest obiektywne – patrzyłem na wszystko ze skrzywionej trochę perspektywy. Ostatnio byłem w Londynie w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym. W czasie kiedy pierwsi Amerykanie właśnie wrócili z Księżyca, po ulicach tego miasta spacerowali jeszcze Beatlesi, a Dzieci Kwiaty obecne były wszędzie. Wtedy Anglia była kompletnie innym światem, a mentalność ludzi odległa o eony od socjalistycznych wzorców, które miałem wokół. Nie mogłem więc uniknąć porównań – także tych sentymentalnych. Nie będę się jednak rozpisywał na tematy zbyt osobiste. Opiszę cechy, które zdały mi się po latach niezmienne.
Po pierwsze chillout. Na przykład mieszkałem sobie w hotelu rządzonym przez Pakistańczyków. Na dole był angielski pub, gdzie dla Pakistańczyków Anglicy grali melodie jamajskie, a słuchał tego w swoim pokoju Polak (czyli ja) korespondujący właśnie po rosyjsku, z przyjaciółmi w Rosji. Brakowało tylko jodłującego Węgra w lapońskim stroju. Ale i bez tego atmosfera porywała. Kiedy przyszedłem do baru będącego recepcją i poprosiłem o klucz numer pięć, Pakistańczyk postanowił sprawdzić w komputerze czy się nie podszywam.
– Whats Your name, sir? – jego palce zawisły nad klawiaturą gotowe do wprowadzenia moich danych.
– Andrzej Ziemiański.
– Aha – palce w panice uciekły znad klawiatury. – To miał być numer pięć? Już podaję.
Oprócz drobiazgów związanych z niezmienną niemożliwością zapamiętania polskich nazwisk, identyczna pozostała też pazerność Brytyjczyków, co szczególnie widać było na lotnisku. Od lat wszędzie obowiązują przepisy co do ilości przewożonych płynów w bagażu podręcznym. Wszędzie, tylko nie w Anglii. To znaczy ilość dopuszczalna może i jest taka sama jak gdzie indziej, jednak Wyspiarze życzą sobie, żeby te płyny były osobno zapakowane w szczelne, foliowe woreczki. Inaczej zabiorą. Woreczki oczywiście można na lotnisku kupić po funcie od sztuki, więc interes się kręci (wystarczy znać niemałą ilość pasażerów, żeby wiedzieć bez żadnej matematyki ile na tym zarabiają za bezdurno). Ale ja im nie wróg. Niech sobie zarabiają. Nie podobały mi się jedynie próby odbierania czegokolwiek. Stojąc w kolejce do security check nie mogłem się zdecydować w jaki sposób dam im odpór. Czy mówiąc: „Nie sądziłem, że mam bojową wersję kropli do nosa. Aptekarz nic mi nie powiedział”. Czy też raczej: „Mam wysoko ubezpieczony bagaż, także od kradzieży. Ale muszę pisemnie zgłosić kradzież u ubezpieczyciela. Jak więc sądzicie, czy o tym co robicie wypada napisać: jacyś złoczyńcy obrabowali mnie na security?”.
Na szczęście widząc moje bojowe nastawienie nie usiłowano mi niczego odebrać.
Kończąc muszę powiedzieć o jeszcze jednej sprawie. Podczas opowiadania Anglikom o Achai domagano się, żeby określić tę postać w odniesieniu do kultury angielskiej. Na przykład: Achaja to skrzyżowanie Margaret Thatcher i Kleopatry. Takie określenie trafiło do ich wyobraźni. Ale dobrze byłoby mieć coś jeszcze.
I stąd apel: jeśli przychodzi Wam coś do głowy, coś co najlepiej scharakteryzowałoby postać literacką w sposób zrozumiały dla Brytyjczyków, dajcie znać w komentarzach. Z góry dzięki.
🙂